czwartek, 19 marca 2009

Porządek musi być...

Do początku wiosny zostały jeszcze dwa dni, zatem najwyższy czas zrobić porządki. Zacznę tutaj - od zakurzonego bloga, który w ostatnim czasie zaczął żyć własnym życiem, bo jak pewnie zauważyliście pojawiają się na nim różnego rodzaju "wyskakujące" reklamy. Niestety nie mogę ich zablokować, bo złamałbym w ten sposób zasady regulaminu Stat24. Tak więc jeżeli klikaliście w nie myśląc, że w ten sposób dajecie mi zarobić, to już możecie sobie odpuścić :-).

Poza tym przez ostatni miesiąc, gdy byłem zajęty produkcją zębów mądrości, zajrzała tutaj niesamowita ilość osób, która przerosła moje oczekiwania. Nie wiem, czy to jest spowodowane, tym że jeden z moich wpisów został opublikowany na jednym z portali dla... kobiet :-), czy może prawnicy Polbanku zbierają dowody do procesu, który mają zamiar mi wytoczyć. Mam nadzieję, że nie...

Wracając do wiosennych porządków, to nie tylko ja się za nie zabrałem, ale o tym to już następnym razem.

Pozdrawiam


czwartek, 19 lutego 2009

Na głupotę nie ma rady...

Dzisiaj dowiedziałem się, że ma moim blogu nie ma możliwości dodawania komentarzy. Okazało się, że sam sobie zablokowałem tą opcję :-). I pomyśleć, że namawiałem Was do ich dodawania, a ostatnio nawet zastanawiałem się dlaczego mimo bardzo dużego zainteresowania (za które oczywiście dziękuję) nikt tego nie robi.

Zostawię to bez komentarza :-)
Pozdrawiam

Mężczyzna w 33%...

Według powszechnej opinii każdy mężczyzna powinien zbudować dom, spłodzić syna oraz posadzić drzewo. Niestety czasy się zmieniają i to czy chłopak stanie się mężczyzną nie zależy już tylko od niego.

Dzisiaj, aby zbudować dom musi (w większości przypadków) poprosić o pomoc różnego rodzaju instytucje finansowe, które raczej wszystko utrudniają, zamiast pomagać. Trochę lepiej jest ze spłodzeniem syna. W tej kwestii chłopak ma więcej do powiedzenia, już nie potrzebuje niczyjej pomocy - sam może wykonać większość "pracy". Trzeba jedynie powiadomić partnerkę o swoich zamiarach, zawsze to lepiej, gdy bliska ci osoba jest wtajemniczona w twoje plany. Okazuje się, że najłatwiej jest posadzić drzewo - kupujesz szpadel w OBI, kopiesz dół, wkładasz kilka gałązek i po sprawie.

Nie ukrywam, że także mam w planach dokonanie powinności każdego mężczyzny, ale żeby od razu nie rzucać się na głęboką wodę, postanowiłem, że zacznę od czegoś łatwego, czyli od posadzenia drzewa. Jak przystało na człowieka XXI wieku, zrobiłem to... przez internet. Okazało się, że istnieje pewna fundacja, która poprzez sadzenie drzew "(...)przeciwdziała globalnym zmianom klimatu, chroni oraz zwiększa różnorodność biologiczną i krajobrazową(...)".

Głównym projektem fundacji AERIS FUTURO jest Czas na las. W ramach tego programu każda osoba prywatna lub firma może wykupić drzewo, które będzie posadzone w jednej z trzech lokalizacji:
  • na szlaku Greenways(Kraków-Morawa-Wiedeń)
  • okolice Poznania
  • okolice Zawoji, w Lesie Zakochanych.
Ciekawostką może być fakt, że wykupione drzewo można zadedykować bliskiej osobie, która otrzyma od fundacji specjalną kartkę z dedykacją, zaproszenie na uroczystość sadzenia, które odbędzie się wiosną tego roku, a także mapkę z lokalizacją naszej rośliny.

I tak od kilku dni jestem szczęśliwym posiadaczem drzewka. Pewnie domyślacie się komu jest zadedykowane :-). Oczywiście gorąco polecam Wam uczestniczenie w tym projekcie. Można w ten sposób dać oryginalny prezent bliskiej osobie, robiąc przy okazji coś dobrego dla środowiska.

Mam nadzieje, że zobaczymy się podczas wiosennego sadzenia drzew w Zawoji.
Pozdrawiam


PS. Przepraszam, że wpis nie pojawił się przed Walentynkami :-P


piątek, 13 lutego 2009

Ustnik dla każdego...

Czas zacząć kolejny wpis niezwiązany z tematyką ślubną, choć może nie do końca :-)...

Każdego roku, przed różnego rodzaju świętami i długimi weekendami media informują nas o ilości pijanych kierowców oraz o akcjach policji, które mają na celu zmniejszanie tej liczby. Powstają różnego rodzaju kampanie reklamowe, w miastach pojawiają się ulotki i billbordy, a w hipermarketach są tworzone "kąciki trzeźwości", w których można np. przymierzyć tzw. alkogogle, aby sprawdzić jak widzi drogę pijany kierowca. Wszystkie te akcje pochłaniają setki tysięcy złotych, z publicznego budżetu, a mimo to nie przynoszą oczekiwanych skutków.


Ostatnio zastanawiałem się jakie są "domowe" sposoby sprawdzenia ilości alkoholu w swoim organizmie. Pierwszy z nich to na pewno zakup alkomatu. Można je kupić na allegro, a ich cena waha się od 13,49 zł za alkomat w formie breloczka do blisko 5000 zł. Nie wiem jak cena wpływa na dokładność tego typu urządzeń, ale przypuszczam, że ma znaczenie. Oprócz alkomatów na rynku są dostępne różnego rodzaju alkotesty - ampułki wypełnione proszkiem chemicznym, który pod wpływem wydychanego powietrza zmienia kolor, podając nam przybliżoną zawartość alkoholu w wydychanym powietrzu.

Przykład alkotestu. Źródło: www.alkoholomierz.pl

Niestety, żaden powyższy sposób nie da nam 100% gwarancji, że wynik który otrzymaliśmy pokryje się z rezultatem pomiaru przeprowadzonym na policyjnym sprzęcie, podczas kontroli drogowej.

I tak doszedłem do wniosku, że najlepszym sposobem byłoby wybranie się na najbliższą komendę policji i poproszenie o sprawdzenie ilości promili w organizmie. Niestety jak się okazało jest to niewykonalne. Skąd to wiem? Otóż ostatnio dowiedziałem się, że na identyczny pomysł, jak mój, wpadł znajomy, który kilka godzin po spożyciu alkoholu musiał przejechać kilkaset kilometrów. Mając świadomość, że promile mogły jeszcze nie wyparować, postanowił pójść na najbliższy komisariat i poprosić o przebadanie policyjnym alkomatem. Okazało się jednak, że taka "operacja" nie jest możliwa. Nie przez to, że nie było odpowiedniego urządzenia albo, że było zepsute, lecz dlatego że panowie policjanci nie wiedzieli co w takim przypadku mieliby wpisać do protokołu, który muszą wypełniać. Najśmieszniejsze jest to, że zapytali się, czy przyjechał samochodem. Jeżeli tak by było, to z pewnością zostałby przebadany, bo wtedy już byłoby wiadomo co wpisać do raportu, tyle tylko, że konsekwencje mogły być o wiele gorsze. Kolejną ciekawostką jest fakt, że ci sami policjanci podali mu namiary na dwie stacje benzynowe, które posiadają alkomaty, co niestety okazało się nieprawdziwą informacją. W ten oto sposób znajomy bezsensownie stracił blisko dwie godziny czasu. Jego historia skończyła się na tym, że poprowadziła jego żona, ale zastanawiam się ile osób w podobnej sytuacji po prostu ryzykuję i wsiada za kółko, mimo że nie mają pewności co do swojej trzeźwości. Niestety żadna statystyka nigdy nam tego nie powie.

Zastanawiam się czy zamiast wydawać miliony złotych rocznie na kampanie reklamowe nie byłoby lepiej kupić np. milion jednorazowych ustników do alkomatów i umożliwić ludziom przebadanie się na dowolnym komisariacie policji, bądź stacji benzynowej homologowanym urządzeniem. Czy to nie byłby klucz do sukcesu? Wskażcie mi osobę (pomijając oczywiście skrajne przypadki), która wiedząc, że przekroczyła dopuszczalną normę, świadomie wsiądzie za kierownicę. Gdyby to połączyć z karą dożywotniego zabrania prawa jazdy i ogromną karą finansową, w przypadku jazdy po pijaku, radykalnie spadłaby ilość pijanych kierowców. Powstaje pytanie, ile taka akcja mogłaby kosztować państwo? Załóżmy, że jednorazowy ustnik do alkomatu kosztuje 10-20 gr, więc koszt zakupu miliona to wydatek 100-200 tyś zł - czyli tyle co nic dla budżetu. Oczywiście gdyby znaleźli się sponsorzy lub każdy kierowca płaciłby złotówkę za badanie koszty byłyby o wiele mniejsze, a nawet mogłyby się przerodzić w spory zysk. Banalnie proste rozwiązanie, które dodatkowo ma same plusy, tylko czemu nikt na to jeszcze nie wpadł? A może wpadł, tylko nikomu się nie chce tego realizować. To już pozostawiam Waszej ocenie.

Pozdrawiam

sobota, 7 lutego 2009

A jak Agusia...

Chcielibyście poznać najprostszą definicję szczęścia? Nie? I tak Wam powiem. Otóż szczęście ma 161 cm wzrostu, "pofalowane" włosy koloru blond oraz uśmiech od ucha do ucha. Tylko tyle. Proste, prawda? Muszę dodać tą definicję do Wikipedii :-).

Od dzisiejszego dnia Agusia jest synonimem szczęścia - znalazła swoją wymarzoną suknię ślubną. Jak twierdzi jest pod każdym względem idealna, dokładnie taka, jaką chciała, w której zakochała się od pierwszego wejrzenia.


Tym razem postanowiliśmy poszukać sukni wzdłuż drogi nr 8, kierując się na południe. Wizja wycieczki w tamtym kierunku bardzo mnie cieszyła, ponieważ jak dla mnie jest to najpiękniejsza część Polski. I tak podział obowiązków był następujący: Agusia śmigała po sklepach, a ja... ja po prostu byłem. Pierwszy przystanek był w Ząbkowicach Śląskich, gdzie odkryłem, że żeby zobaczyć krzywą wieżę nie trzeba jechać do Pizy. Dowód na zdjęciu poniżej.



Ciekawostką może być fakt, że według legendy w zamyśle architekta było stworzenie jej z taką krzywizną, jaką można oglądać dziś. Niedaleko krzywej wieży znajduje się zamek, którego nie mogłem jednak zobaczyć, ponieważ pewna despotka zarządziła koniec mojej wycieczki po Ząbkowicach :-(.

Ruszyliśmy dalej. Następny przystanek i jak się potem okazało ostatni to Kłodzko. Tam w jednym z salonów Agusia znalazła suknie swoich marzeń. Niestety nie wiem jak wygląda i jak się w niej prezentuje. Nie mam także pojęcia co oznacza fakt, że jest w kształcie litery A, wiem tylko, że żadna inna literka nie pasuje lepiej do Agusi.

Podsumowując poszukiwania sukni zajęło Adze blisko 2 miesiące czasu. Przez cały ten okres przejechała blisko 1000 km i miała kilka zmian koncepcji :-). Na szczęście wszystko dobrze się skończyło - możemy na naszej liście TODO odznaczyć kolejny punkt.

PS. Oczywiście jeżeli ktoś chciałby wiedzieć, gdzie znajdują się najlepsze salony, które mają największy wybór sukni, chętnie służymy pomocą. Uwierzcie nam, przez blisko 10 tygodni nasza baza wiedzy w tym temacie bardzo się rozrosła :-).


Dodatkowo jeżeli chcielibyście się dowiedzieć jak dostać się "od tyłu" do kłodzkiej twierdzy, także dajcie znać - przez blisko dwie godziny czekania na Agusie posiadłem taką wiedzę :-). Poniżej twierdza w Kłodzku, którą wbrew pozorów bardzo łatwo zdobyć :-)




Pozdrawiam

środa, 4 lutego 2009

Mało atrakcyjna para...

Czy ktoś Wam kiedyś powiedział, że jesteście nieatrakcyjni? Niekoniecznie prosto w oczy, wystarczy, że Wam to zasugerował? Otóż nam tak i obawiamy się, że to jeszcze nie koniec. Oczywiście nie chodzi tu o nasz charakter czy wygląd, tylko o gości weselnych, a konkretnie o ich ilość.

Zanim zaczęliśmy planować ślub doszliśmy do wniosku, że chcemy kameralne wesele w gronie naszej najbliższej rodziny oraz przyjaciół. Myśleliśmy wtedy, że organizacja przyjęcia dla takiej ilości osób jest dziecinnie prosta. Dodatkowo ma to same zalety:
  • grupa 30-35 osób zmieści się maksymalnie w 10 samochodach, a taką ilość aut można łatwo załatwić (choćby na parkingu pod hipermarketem, musiałbym tylko poprosić kolegę, żeby nauczył się otwierać wycieraczką nie tylko swoje Daewoo Tico :-) ),
  • jest bardziej mobilna, co oznacza, że ślub może się odbyć w dowolnym miejscu w Polsce, niekoniecznie w "rodzinnym zagłębiu",
  • mniejszej ilości osób jest łatwiej dogodzić i jest większe prawdopodobieństwo, że wszyscy po weekendzie wrócą naprawdę zadowoleni (co uwierzcie mi zdarza się niezwykle rzadko),
  • w przypadku, gdy wszystkie ciekawe sale weselne są już zajęte, każda restauracja (włączając McDonalda :-)) jest w stanie wszystkich pomieścić.
Takich plusów było o wiele więcej i to przyczyniło się do podjęcia decyzji o małym weselu. Zaczęliśmy zatem szukać idealnej sali.

Z pierwszą irracjonalną sytuacją mieliśmy do czynienia, gdy pojechaliśmy zobaczyć "Śląski Wawel" - zamek Dobra. Miejsce naprawdę śliczne, idealnie nadające się na wesele. Niestety okazało się, że przy tak małej liczbie gości musimy zapłacić niemal dwa razy więcej. Zatem koszt 30 osobowego wesela jest porównywalny z kosztem wesela dla 50 gości. Powstaje pytanie, co się bardziej opłaca - zaprosić 30 czy 50 gości, skoro cena za całą imprezę jest tak sama? Na to odpowiedzcie sobie sami. Oczywiście jest alternatywa dla tych, którzy mimo wszystko chcą zaprosić garstkę gości, nie płacąc podwójnej stawki... Otóż podczas rozmowy z właścicielem dowiedzieliśmy się, że jest możliwość, aby na sali obok odbywało się drugie przyjęcie weselne. W takim przypadku koszty są proporcjonalnie podzielone i teoretycznie wszystko jest ok. Oczywiście były zapewnienia, że już takie sytuacje miały miejsce i że było wspaniale. Sprytne, prawda? Zastanawia mnie tylko jedna rzecz. W całym zamku jest
jeden apartament dla nowożeńców z jacuzzi, ogromnym łóżkiem - jednym słowem full wypas. Jak w przypadku, gdy są dwa wesela, ta sprawa jest rozwiązana? Młodzi losują zapałki czy może każda para ma go do dyspozycji tylko przez pół nocy? Odpowiedzi nie poznaliśmy i raczej nie poznamy, bo daliśmy sobie z tym miejscem spokój.

Na szczęście udało nam się znaleźć salę w miejscowości, w której Agusia zawsze chciała mieć ślub. Okazało się także, że właścicielce nie przeszkadzała ilość osób, a nawet się ucieszyła, twierdząc, że łatwiej to wszystko będzie "ogarnąć". I tak po wpłaceniu zaliczki odznaczyliśmy na naszej liście "TODO" punkt: "Znaleźć salę weselną". Nasza radość nie trwała jednak długo. Niedawno zadzwoniła do nas owa właścicielka, z pytaniem czy nadal chcemy mieć wesele na tej sali, bo ona się zastanowiła i doszła do wniosku, że może być dla nas za duża. Proponowała mniejszą salę w innym lokalu, który pod wieloma względami nam nie odpowiada, dlatego nie przystaliśmy na jej propozycję, pozostając przy pierwszej lokalizacji.

Mamy niemal 100% pewność, że ta rozmowa odbyła się, ponieważ jakaś bardziej atrakcyjna (pod względem ilości gości) para chciała wynająć salę w tym samym terminie co my. Zastanawiamy się tylko, ile takich rozmów telefonicznych będziemy musieli jeszcze przeprowadzić. Należy pamiętać, że "gorący" weselny okres jeszcze przed nami. Dodatkowo trzeba wziąć pod uwagę pary, które jeszcze nie wiedzą, że w tym roku będą chciały zorganizować wesele marzeń... Sumując wszystkie przypadki czeka nas co najmniej kilka takich rozmów telefonicznych. Zastanawiam się jak dodatkowo (oprócz podpisania umowy) możemy się przed tym uchronić. Może powiem, że pracuje w firmie, która prowadzi portal związany z tematyką weselną?

Cokolwiek jednak byśmy nie zrobili i tak w oczach osób, z którymi będziemy musieli współpracować będziemy kompletnie nieatrakcyjną parą. Tylko jak to zmienić bez konieczności zapraszania kolejnych 30 osób? Chyba pozostaje nam tylko uzbrojenie się w anielską cierpliwość.

Pozdrawiam

czwartek, 29 stycznia 2009

Spokój i relaks...

Kto zgadnie jak nazywa się oddział greckiego Eurobanku? Zgadza się to... Polbank - bank, który od ostatnich kilku miesięcy bardzo często pojawia się w mediach, reklamując produkty, które kojarzą się ze spokojem, relaksem, elastyczną formą spłat itd. Otóż tak sielankowo nie jest...

Ostatnio doszliśmy do wniosku, że chcielibyśmy, aby nasze oszczędności zaczęły pracować. W ten oto sposób zaczęliśmy przeglądać "oferty pracy" dla naszych pieniędzy. Na wstępie odrzuciliśmy wszelkiego rodzaju fundusze inwestycyjne i inwestowanie na giełdzie. W dzisiejszych czasach ulokowanie w ten sposób naszych funduszy można byłoby porównać do zatrudnienia ich w Biedronce. Jak się potem okazało lokaty także nas w żaden sposób do siebie nie przekonały. Już nie pamiętam dlaczego, no ale jak mówię to wiem :-). W ten oto sposób skupiliśmy się tylko na kontach oszczędnościowych. Okazało się, że każdy bank bardzo chętnie wydzierżawi nam miejsce w swoim skarbcu, na lepszych lub gorszych warunkach. Niestety tych drugich jest więcej. I tak okazało się, że słynne 8,5% jednego z banków obowiązuję tylko do końca promocji, czyli przez 7 dni, po czym oprocentowanie spada do 3,5%. Jakby tego było mało kapitalizacja odbywa się kwartalnie. Ogólnie kwestia naliczania odsetek nie była poruszana przez żadnego doradcę, podobnie jest z oprocentowaniem - żaden przedstawiciel podczas rozmowy nie dodawał, że oprocentowanie jest w skali roku. Na pewno dla większości jest to oczywistą oczywistością :-) i nikt Wam nie musi o tym mówić, ale postawcie się w sytuacji osób, które nie za bardzo się w tym orientują. Zastanawiam się, czy ukrywanie takich informacji nie jest działaniem celowym. Pozostawiam tą sprawę otwartą...

Kolejne banki, które odwiedziliśmy także nie potrafiły sprostać naszym niewygórowanym oczekiwaniom:
  • chcieliśmy oprocentowania >= 6%,
  • obsługi przez internet,
  • miesięcznej kapitalizacji,
  • możliwości wpłaty i wypłaty pieniędzy bez żadnych konsekwencji (zabrania odsetek, pobrania prowizji itd.).
Okazało się, że jedynym bankiem, który to zapewnia jest właśnie Polbank. Po rozmowie z doradcą podpisaliśmy umowę i od tej pory nasze życie miało się stać spokojniejsze, mieliśmy być bardziej zrelaksowani itd. Tak było, aż do powrotu do domu :-). Wtedy postanowiłem sprawdzić jak działa obsługa konta przez internet...

Wszedłem na stronę banku, kliknąłem na odpowiedni link i pierwsze co ujrzałem to komunikat:

który nie ukrywam troszeczkę mnie zaniepokoił. Zaniepokoił, nie dlatego, bo nie lubię Internet Explorera, a w ten sposób jestem zmuszony do jego korzystania, tylko dlatego, że w tym samym czasie na stronach Inteligo pojawił się komunikat o poważnej luce w jej zabezpieczeniach. Chyba nie muszę dodawać, że w umowie, którą podpisywaliśmy, nie było ani słowa o tym, że muszę mieć określony system operacyjny oraz przeglądarkę. Tak więc jeżeli korzystasz z Linuxa to masz problem :-).

Powstaje pytanie, dlaczego Polbank narzuca swoim klientom korzystanie z tej przeglądarki? Otóż sprawa jest banalna, aby realizować przelewy z konta oszczędnościowego należy zainstalować certyfikat w IE. Ręka do góry, kto potrafi to zrobić, bez wczytywania się w obszerny poradnik użytkownika. Najciekawsze jest to, że użytkownik może pobrać tylko dwa takie certyfikaty, więc należy dobrze się zastanowić czy chcesz robić przelewy na dwóch komputerach w domu, czy może na jednym w domu i drugim w pracy. A co jak pojadę na wakacje i zapomnę laptopa? Trudna decyzja, prawda? Wspominałem coś o obsłudze konta przez internet w telefonie komórkowym? Jasne, że nie. Polbank nie oferuje takiej funkcjonalności :-).

Kolejną sprawą, o której można się nieźle rozpisać jest ergonomia tego systemu. Wyobraź sobie, że przez przypadek klikniesz w niewłaściwą opcję w bocznym menu. Pojawia się komunikat z dwoma przyciskami - OK i Anuluj. Myślisz sobie kliknę "Anuluj" i wszystko będzie ok. Otóż nie. Polbank nie przewidział takiej sytuacji - anulowanie jakiejkolwiek operacji kończy się natychmiastowym zamknięciem okna, bez poprawnego wylogowania użytkownika. Pewnie myślicie sobie, że wystarczy się ponownie zalogować i wszystko będzie ok (oczywiście pełen relaks, w końcu jestem klientem Polbanku). Otóż kolejny błąd. Takie zamknięcie okna skutkuję tym, że nie wygasa sesja na serwerze baz danych, czyli mówiąc po ludzku, dostęp do konta jest zablokowany przez kilkanaście minut.

Ostatnią ciekawostką jest fakt, że Polbank (pogrubienie celowe :-)) jako oddział greckiego banku podlega ochronie greckiego funduszu gwarancyjnego
Hellenic Deposit Guarantee Fund (HDGF), o czym również nikt nie raczył nas poinformować, no chyba, że bank uważa, że mała tabliczka na ścianie jest zupełnie wystarczająca. Jednak tą wpadkę jestem im w stanie wybaczyć, ponieważ HDGF daje lepsze warunki zabezpieczeń niż polski Bankowy Fundusz Gwarancyjny (BGF) i w przypadku, gdyby wydarzyło się coś nieoczekiwanego teoretycznie nie ma się czego obawiać. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli tego sprawdzać w praktyce.

Pozdrawiam